sobota, 10 lutego 2018

Moon Knight - Tom 1 - Z martwych

Uwaga!!!

FABUŁA

Scenariusz: Warren Ellis

Z całego panteonu bohaterów uniwersum Marvela Moon Knight był dla mnie jedną z tych zdecydowanie mniej znanych postaci. To znaczy, do tej pory zdarzało mi się widzieć kolesia w kilku gościnnych występach, ale jakoś nie było sposobności do tego, by przyjrzeć mu się nieco bliżej. Pierwszy tom nowo wydanej w Polsce serii z jego przygodami był więc znakomitą okazją do tego, by nadrobić te zaległości. Nie da się jednak ukryć, że lektura tego komiksu była dla mnie wyprawą w nieznane, którą z zaciekawieniem, ale też bez większych oczekiwań zdecydowałem się podjąć. Jak potoczyła się ta podróż? Zaskakująco przyjemnie.

Pierwsze czego dowiedziałem się o bohaterze nowej serii jest to, że Moon Knight to dalece złożona postać, a i jego geneza do najbardziej klarownych również nie należy. Tym bardziej cieszy fakt, że scenarzysta Warren Ellis pierwszym tomem nie komplikował tematu jeszcze bardziej. Postawił na zawartą w krótkich one-shotach prostą fabularnie historię opowiadającą o kilku śledztwach prowadzonych przez zamaskowanego samozwańczego detektywa i obrońcę Nowego Jorku. Takie podejście do tematu pozwoliło mi (i pewnie każdemu czytelnikowi, który dopiero odkrywa Moon Knighta) na stosunkowo bezbolesne oswojenie się z nowo poznanym bohaterem. 

"Z martwych" zawiera sześć oddzielnych epizodów, w których to Moon Knight między innymi rozwiązuje zagadki kryminalne, odbija zakładników z rąk porywaczy, a nawet napieprza się z duchami na gołe pięści. I tutaj dowiadujemy się drugiej rzeczy o naszym bohaterze, otóż koleś nie pierdoli się w tańcu i lubi rozwiązywać napotkane problemy za pomocą brutalnej przemocy.
Moon Knight tłucze złoczyńców bez opamiętania (rys. Declan Shalvey)
Co warte zauważenia Moon Knight jak już się napierdala, to nie strzępi ryja, jak ma to w zwyczaju większość komiksowych postaci, którym to w trakcie walki gęba się nie zamyka. Niby nic nie znacząca błahostka, ale dzięki niej sceny akcji nie zmieniają się w jakąś debilną paplaninę.

Tak czy inaczej można być pewnym, że prędzej czy później niemal każdy z epizodów tego komiksu skończy się widowiskowym mordobiciem. Na szczęście nie oznacza to, że równowaga pomiędzy efektowną akcją a intrygującą treścią została zachwiana, bowiem Warren Ellis umiejętnie łączy oba te elementy w całkiem ciekawą konstrukcję fabularną. Oczywiście nie da się ukryć, że zawarte w tym komiksie krótkie historyjki są raczej proste i trudno doszukiwać się w nich jakiejś niezwykle złożonej intrygi. Siła tego tomu tkwi w czym innym, przede wszystkim w nieźle budowanym mrocznym klimacie oraz fascynującej ekscentryczności protagonisty.

Warto zwrócić też uwagę na fakt, że w tym komiksie nasz bohater nie musiał stawiać czoła banalnemu superprzestępcy, którego motywacją jest rozjebać całe miasto lub zapanować nad światem. Zagrożenia miały raczej ograniczony zakres i indywidualny charakter, dzięki czemu nie doświadczymy w tym komiksie nadmiernej ilości jakże częstego dla komiksów superbohaterskich niepotrzebnego efekciarstwa. To objawia się jedynie w gadżetach jakich używa Moon Knight. Naszpikowane cudami techniki, w chuj wypasione auto oraz wielki dron nieco popsuły mi ogólny odbiór, redukując niepowtarzalny klimat otaczający postać protagonisty. Na szczęście to jedyna poważniejsza słabostka tego komiksu.
Moon Knight dysponuje wypasioną limuzyną, która sama jeździ (rys. Declan Shalvey)
Ocena Bastarda: ⭐⭐⭐⭐⭐⭐⭐ (bardzo dobry)


ILUSTRACJE

Rysunki: Declan Shalvey
Tusz: Declan Shalvey
Kolory: Jordie Bellaire

Identycznie jak w sferze fabularnej również w warstwie graficznej tego komiksu panuje prostota. Declan Shalvey stawia na oszczędny styl, znakomicie pasujący do klimatu historii, który podkreślają również stonowane kolory autorstwa Jordie Bellaire. Bardzo ciekawie prezentuje się wizerunek Moon Knighta. Gość występuje w kilku różnych odsłonach, raz jako zakapturzony mściciel w pelerynie, a innym razem odziany w trzyczęściowy biały garnitur zamaskowany elegancik. Do casusu Moon Knighta idealnie pasuje powiedzenie: "I wtedy wchodzi on, cały na biało"...
Moon Knight w pełnej okazałości (rys. Declan Shalvey)
Shalvey kreśli sugestywne obrazy, czym skutecznie wspomaga scenarzystę w opowiadaniu tej historii. Wiele kadrów, szczególnie tych ze scenami walk jest na tyle wyrazistych, że nie wymagają dodatkowej narracji.

Ocena Bastarda: ⭐⭐⭐⭐⭐⭐ (dobry)


DODATKI

Wydawca: Egmont
Wydawca oryginalny: Marvel Comics
Tytuł oryginału: Moon Knight - Volume 1 - From the Dead
Cykl: Marvel Now!
Seria: Moon Knight
Data wydania: 19 styczeń 2018
Tłumacz: Kamil Śmiałkowski
Format: 165 x 255 mm
Liczba stron: 132
Okładka: Miękka ze skrzydełkami
Papier: Kredowy
Druk: Kolor
ISBN-13: 9788328127913
Cena okładkowa: 39,99 zł

Ładnie wydany komiks, ale w bonusach jedynie galeria okładek.

Ocena Bastarda: ⭐⭐⭐⭐⭐⭐ (dobry)


PODSUMOWANIE

Główny bohater nowo wydanej w Polsce serii "Moon Knight" to persona o niezwykle oryginalnej i złożonej strukturze, czym zdecydowanie wyróżnia się z całego panteonu marvelowskich herosów. Doskonale zdając sobie z tego sprawę scenarzysta nie komplikował dodatkowo samej fabuły. Warren Ellis postawił na krótkie, luźno ze sobą powiązane historyjki, dzięki czemu "Z martwych" przypomina bardziej kilkuodcinkowy serial niż pełnometrażową produkcję. Największą siłą tego komiksu okazuje się być jego prostota, widoczna zarówno w warstwie fabularnej jak i graficznej (bardzo przyzwoite rysunki Declana Shalveya). Pierwszy tom "Moon Knighta" to komiks, który znamionuje ogromny potencjał całej serii. Potencjał chyba jeszcze nie do końca wykorzystany, ale na tyle zauważalny, że  ze sporymi nadziejami będę oczekiwał kontynuacji.

Ostateczna ocena Bastarda: ⭐⭐⭐⭐⭐⭐⭐ (bardzo dobry)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz